Dziś pełnia. Pozamiatało mnie, wyszarpało, przeczołgało i uratowała mnie dopiero kąpiel pełna zapachów i miłość. I dopiero wieczorem wiadomość od przyjaciółki – ta pełnia w miłości. Znowu klocki pasują do siebie.
Wciąż i wciąż temat miłości. Kim jestem dla siebie? Z jakiego miejsca wychodzę pragnąc miłości. W jakiej pozycji siebie stawiam? Temat dla mnie żywy, co mi się wydaje, że go ogarnęłam, stawia przede mną kolejne wyzwania. W miejscu, które powinno zostać wypełnione miłością przez ojca, mam dziurę. Ojciec nie mógł, bo było jak było, ale nie piszę o tym po to, żeby go obarczać, czy obwiniać, otrzepać ręce i iść dalej w pozycji ofiary i postawie, że tu się nic nie da zrobić.. zaglądałam tam wiele razy, pogodziłam się z Nim, ugładziłam fałdy na tym rozoranym polu. Tylko że dziura dalej jest. Nigdy nie uwierzyłam, że jestem widzialna, dość dobra, niezwykła, godna uwagi i miłości. Czterdzieści lat później dalej czuję w sobie puste miejsce.
Czyli z jakiej pozycji wychodzę? Z pozycji pustki i dziury. To pozycja z góry przegrana. Więc staję przed lustrem i patrzę sobie w oczy. Patrzę, aż zobaczę w nim odbicie miłości. Bo póki go nie widzę, to znaczy, że coś przesłania mi wzrok i narzuca myśl, że miłość jest czymś, co należy zdobyć, jak nieosiągalną marchewkę na wędce. Coś, do czego trzeba się nagiąć, zmienić, zasłużyć, wykazać. No i schować prawdziwą siebie, bo kto by to chciał..
To praca na każdy dzień, przypominanie sobie, kim naprawdę jestem, zatrzymanie się, pogłaskanie po policzku i parę ciepłych słow. To wpuszczenie powietrza. To cerowanie tej dziury, aby miłość, która na codzień przychodzi i próbuje zamieszkać w sercu, wypełnić komórki ciała i powietrze wokół, nie przeleciała i poszła na zatracenie.
Zawsze byłam, jestem i będę miłością.