Warkocz zdarzeń. Wydaje się, że to nowy kosmyk, a potem go wplatasz i okazuje się, że był już wcześniej, trochę inaczej, z innej strony, włosy układały się w trochę inny sposób, ale to wszystko to samo. Marzę o tym, że kiedyś uda mi się obciąć włosy. Tak do skóry. Bo te włosy w warkoczu to moje dzieciństwo, przewijające się przez całe życie.
To był czas niepokoju. Wieś bardzo daleko stąd, przestrzenie, zieleń, zapachy. Dojrzewającego zboża, ziemi po deszczu, krów wracających z pastwiska, letniego wieczoru. Pełny po brzegi wyrwanych z ogrodu warzyw wóz ciągnięty przez konia. Koń był ważny. Spokojny, dużo pracował i zawsze trafiał do domu. Pamiętam widok końskiego grzbietu z fury wypełnionej sianem, przyprószonego i mokrego z wysiłku. Tak też zdechł, ciągnąc ciężki wóz. Płakałyśmy z mamą do późnej nocy.
Dostałam rower. Ale za późno. Za późno, żeby nie zapamiętać tego uczucia, kiedy koleżanki z klasy zajeżdżały po mnie po drodze do szkoły, wychodziłyśmy razem, a potem one wsiadały na swoje rowery i powoli ginęły mi z oczu, już wtedy mokrych.
Ojciec pił. Od kiedy pamiętam. Wrzaski na podwórku, kiedy próbował wymusić na mamie pieniądze na wódkę, a ona tak przeraźliwie lamentowała. Nocne ucieczki, bo trzeba było się dobrze schować, żeby spokojnie przespać noc, szarpaniny stawiające nerwy na najwyższe obroty w ciągu paru sekund.
Zezwierzęcenie człowieka. To były dla mnie czasy strachu, zupełnego zagubienia, wstydu. I rosnącej w piersiach, twardej jak kamień, kuli nienawiści.
Kiedyś, pijany, siedząc na progu, wziął mnie na kolana i śpiewał ludowe piosenki. Znieruchomiałam, bojąc się wstać, czekałam, aż skończy, wdychając mieszaninę zapachów. Jego cuchnącego wódką oddechu i kwitnącego bzu, którego ogromny krzak rósł tuż przy wejściu do domu. Bo to była wiosna.
Mama ciągle płakała. Jej łzy i pragnienie śmierci. Patrzyłam na nią i nie wiedziałam, co robić. Kiedyś spróbowałam ją przytulić. Odepchnęła mnie.
Wyjechałam stamtąd jak najdalej, gdy tylko nadarzyła się okazja. Zakochałam się, urodziłam dziecko, znowu się zakochałam. Miłość to cierpienie, cóż innego mogłaby dla mnie oznaczać? To poczucie odrzucenia, przeglądanie się w oczach drugiego człowieka, niedowierzanie. I samotność. Samotność w byciu z kimś przecież najbliższym. Tak się kocha zamkniętym sercem. Bo takiego serca nikt nie zrani, mogłoby się wydawać. Ale to nieprawda. Kiedy ktoś wystawia się na zranienie, choćby udawał, że nie kocha, rani się łatwo. Więc płakałam. Opłakiwałam każdą porażkę, oblewałam łzami najmniejszy żal. Kiedyś pogrążając się w swoim stanie beznadziejności spojrzałam przed siebie. I zobaczyłam utkwione w sobie zagubione spojrzenie mojej córki. Moje dziecko chciało mnie przytulić. Moje dziecko chciało podnieść mnie na duchu. Wszystko wróciło. W tamtej chwili zobaczyłam, jak czas zatoczył koło w moim życiu. Tylko ja znalazłam w innym miejscu, ale to było koło.
Więc walka. Ze sobą, żeby przestać wciąż udawać kogoś innego, żeby przestać udowadniać, że jestem coś warta, z niedowierzaniem, że ktoś może mnie kochać. Walka? A może pogodzenie. Ze sobą. Zrozumienie. Że nie ja jestem winna wszystkiemu, co się wokół dzieje. Zaczynam dostrzegać w sobie piękno i potrzebę kobiecej słabości. Nie muszę być najsilniejszą kobietą. Mogę pozwolić się mną zaopiekować. I nie muszę być wdzięczna za czyjąś uwagę i zainteresowanie. Czasem trzeba się uczyć siebie, jakby się dopiero przyszło na świat, poznawać wszystko od początku. Tylko trudniej, bo łatwiej coś zapisać, gdy nie trzeba wymazywać. Ale nikt nie powiedział, że będzie lekko. I na to potrzebuję swojej własnej siły. I na to musi mi jej wystarczyć. Zaczynam sprzątać cały ten bałagan i dostrzegać prawdziwe kształty pod kożuchem kurzu i zamieszania.
Jadę do mojego rodzinnego domu. Inaczej, to moje najtrudniejsze odwiedziny, to inne spojrzenie na rodziców. I kiedy w drodze powrotnej słońce chowa się za horyzontem tuż przed moimi oczami pozostawiając po sobie najpiękniejszy kolorowy kicz, czując na policzku parę słonych kropli myślę, że za to mogę podziękować mojemu ojcu i mojemu domowi. Za to, że mnie uwrażliwił, że widzę to wszystko wokół siebie, że myśli, uczucia i słowa dotykają mnie czasem tak, jakbym nie miała skóry, a tylko nerwy wystawione na świat. Za to jestem im wdzięczna. I przecież nie tylko za to, ale za to najbardziej.
Teraz w moim życiu czas na poszukiwanie właściwej drogi. Moment, kiedy bardziej niż kiedykolwiek mogę zmienić barwy wszystkich dni, które na mnie czekają. Stoję na swojej drodze życia. Kurz powoli opada. Trzymam w rękach wszystkie moje przeżycia, trzymam siebie, w jednym ręku serce, w drugim myśli, trzymam pragnienia, słabości, rozsądek, strach i niemoc. Patrzę na to wszystko, a kurz na drodze opada. Uspokajam się i czekam, aż moja wewnętrzna mądrość poczuje się ważna i wskaże mi właściwą drogę. To czas dla mnie bardzo trudny. Bo mądrość ciągle się waha. A może to ja ciągle jeszcze nie mam do niej tyle zaufania, by wsłuchać się w to, co do mnie mówi.
Bo życie jest proste. A potem przychodzą tysiące różnych sytuacji. Nadziei. Błędów. Niespełnionych oczekiwań. Poszukiwań. I następnych sytuacji. Uliczki stają się coraz węższe, coraz ich więcej i coraz więcej skrzyżowań.
Jesienią byłam na wyspie Paros w Grecji. Stolica to piękne miasteczko, rozciągające się od morza aż do kamienistych wzgórz, miasteczko bielonych domów i kamiennych uliczek tworzących istny labirynt. Wszystko wydaje się proste – w górę do domu, w dół nad morze. Postanowiłam przejść się tam sama pierwszego wieczoru naszego pobytu. Po jakimś czasie wszystko wyglądało już zupełnie inaczej, nieco się skomplikowało. Przez godzinę błądziłam po wąskich uliczkach, czując coraz większą bezsilność, kiedy trafiałam po raz któryś w te same miejsca. Poddałam się. Wróciłam na wybrzeże i poczekałam na wybawienie. To też jest wyjście. Czasem proste sprawy się komplikują, czasem komplikuje się całe życie. Ale teraz nie chcę się poddać. Nie mogę sobie pozwolić na błądzenie, życie umyka. I właśnie wydaje mi się, że odnajduję drogę do domu.