Słyszałam dziś, że dla miłości się zrobi wszystko. Nie wiem dokładnie co to wszystko jest, i czy zawiera też wymianę kabla przy żarówce, która gaśnie i się zaświeca, co oznacza, że się nie przepaliła, ale zdaje się, że to raczej chodzi o skakanie w ogień i te rzeczy. Raczej nie kabel.
Nie mogę się nadziwić, ile lekcji życiowych życie ma dla mnie. Duma mnie rozpiera, kiedy mogę tak spojrzeć na to co mnie spotyka i nie zwijam się przy tym w kłębek.
Taką wybrałam sobie drogę na to życie, taką mnie, taką skórę, jak bezskórze, gdzie wszystko, co się dzieje, wchodzi we mnie jak w masło i rozrabia w środku ile się da. Cóż, tak jest, i często to mnie wrzuca w jakieś puste miejsce, skąd trudno sięgnąć po radość, albo wogóle po życie. A potem jakoś się podnoszę i znowu widzę kolory. Do następnego razu.
W moim życiu najważniejsza jest miłość, nic innego nie ma takiego znaczenia jak ona. I choć dostałam po nosie i po dupie, na przemian, niezliczoną ilość razy, miłości nie poddam, choć, och, czasem myślę, że ani dla niej, ani dla mnie, a raczej dla nas razem, nadziei nie ma. A potem siedzę z człowiekiem, którego kocham, i który jest smutny i wchłaniam ten smutek jak gąbka, przepuszczam przez serce i wiem, o czym mówi. Bez słow. I wychodzę z tym smutkiem na ulicę, widzę swój oddech w zimny lutowy wieczór i przepuszczam ten smutek przez siebie, przepuszczam, z nadzieją, że nie po to mam takie serce, aby to wszystko było na darmo.
Minęłam już połowę mojego życia. Jakiś czas temu. Chciałabym myśleć, że mam się czym podzielić i pomnożyć, że grzyby, które zebrałam do koszyka w lesie pełnym dni mojego tu na ziemi istnienia, nakarmią duszę moją i może czyjąś jeszcze, jeśli taka wola.